Trzy maratony

 

Magda | 2016-09-19 13:35:36
    Niedziela. Kolejna w moim kalendarzu biegowym. Wrocław i 33 stopnie, zdarza się. Ale nie zawsze zdarza się podczas maratonu……………ale od początku.
- Chciałbym żebyś przebiegła maraton
- Nigdy w życiu
 -Zawsze tak mówisz 
Taki oto dialog sprawił że w zeszłym roku po raz pierwszy zmierzyłam się z królewskim dystansem. Pamiętam strach, łzy, ból a potem łzy, ból i szczęście. Tego szczęścia było tyle że zapominałam o bólu. Nie przebiegłam 42 km. Dobiegłam do mety (ostatnie dwa kilometry nawet bez przerwy) ale książkowo na 32 km powiedziałam „ dość”. Nie pamiętam dokładnie co sprawiło że nie zwiałam wtedy z trasy, chyba świadomość że Bartek jest szybszy, dogoni i siłą doprowadzi do mety. Nie boję się go ale wtedy chyba bałam. Pamiętam cukier, banany, izotoniki, żele………….wszystko to co niezbędne do życia. Ohyda !!!!! Jadłam, piłam i nie gadałam (co uwierzcie mi w moim wykonaniu prawie NIEREALNE) pod dyktando. Wiem, że do mnie mówił, pewnie im bliżej mety tym więcej ale niewiele z tego pamiętam. Meta. I wtedy już nic nie było takie samo. Żeby się nie rozwijać – desperados smakował wyjątkowo  Drugi dzień nie był już taki piękny. Ból, ból i coś co nie pozwalało wstać z łóżka – aha, ból. Nie kichałam, nie ziewałam i jak Bóg pozwolił, nie mrugałam. Bolały mnie włosy, paznokcie i tusz na rzęsach. Tak, tak, medal, euforia i takie tam zostały we Wrocławiu. Ból, ból i moje ulubione schody. Tragedia!!!! I standardowe „no way”.
Ale mam taką myśl zakodowaną w głowie, że bieg zaczyna się na starcie a kończy na mecie. No więc Poznań. I znowu litania:
 nie gadaj
 pij
 jedz
 sikaj
tak, uroki biegania  Na starcie tradycyjne „już głupsza być nie mogłam” ale ponieważ „kata” tym razem nie było, wprowadziłam kilka ulepszeń. Gadałam  śmiałam się , jadłam i piłam (żeby nie było że się w ogóle nie słucham) i tak do 30 km. Później kaplica. Nie będę przytaczać tekstów, które musiałam sobie wsadzić do głowy żeby chciało mi się dobiec. Nie opowiem iloma epitetami zwymyślałam „kata” i jak to wyobrażałam sobie że go duszę na mecie  to ostatnie prawie mnie niosło  na 39 km życie uratowała mi pomarańczowa koszulka kolegi Seteckiego. Dziękuję Ci angino, że go wtedy zaatakowałaś  i tak sobie tuptaliśmy do mety. Historię z mety już znacie. Ostry finisz, życiówka i buciory 
Ale to wciąż nie 42 km. No więc powtórka. Wrocław i 33 stopnie. Z góry założyliśmy, że to bieg po medal. Nie wiem dlaczego stanęłam na starcie. Dlaczego szłam tak spokojnie. Przecież wiedziałam że tego nie zrobię. I nie zrobiłam. Dreszczyk emocji na 15 km:
-Już dalej nie mogę 
-Nawet mnie nie denerwuj (czyt. wku……j)
Jest uroczy  Naprawdę się go nie boję, słucham się jak nie mam akurat nic innego do roboty  po drodze się pożarliśmy, pogodziliśmy i tak kilka razy…….tak to już z nami jest. Kilka ciekawych epizodów typu: „niemka” i „studenci AWFu”  i tak do mety. Było fajnie. Szłam, biegłam, płakałam i śmiałam się. Te 5 godzin (wiem, zapłaciliśmy za 6  ) było wariackie. Takie jak lubię  bez spinania, rozczarowania i złudnych nadziei. Na drugi dzień jak gdyby nigdy nic zawiozłam Hanelę do szkoły na rowerze. Nic nie bolało a w środku harmonia. Powiesiłam medal i stwierdziłam „ do zobaczenia”. Dlaczego? Bo mogę  Mimo, że nie cierpię tych długich dystansów to spróbuję znowu. I znowu, i znowu i będę próbować tak długo aż mój królewski dystans zacznie się na starcie a skończy na mecie 
Lubię czytać o Waszych biegowych sukcesach. Podglądam Was i czasami komentuje  moje są inne co nie znaczy że gorsze. Moje są moje i takie właśnie są  w zwariowanej głowie ułożone na wariackim papierze spisane.
Trochę mi zeszło zanim postanowiłam podzielić się z Wami moimi emocjami 
Dzielcie się swoimi ze wszystkimi, bo nie ma nic przyjemniejszego niż pomnożone szczęście 
   

Tekst oryginalny znajduje się na dawnym forum (link nie zawsze działa!)