|
|
Niedziela. Kolejna w moim kalendarzu biegowym. Wrocław i 33 stopnie, zdarza się. Ale nie zawsze zdarza się podczas maratonu……………ale od początku. - Chciałbym żebyś przebiegła maraton - Nigdy w życiu -Zawsze tak mówisz Taki oto dialog sprawił że w zeszłym roku po raz pierwszy zmierzyłam się z królewskim dystansem. Pamiętam strach, łzy, ból a potem łzy, ból i szczęście. Tego szczęścia było tyle że zapominałam o bólu. Nie przebiegłam 42 km. Dobiegłam do mety (ostatnie dwa kilometry nawet bez przerwy) ale książkowo na 32 km powiedziałam „ dość”. Nie pamiętam dokładnie co sprawiło że nie zwiałam wtedy z trasy, chyba świadomość że Bartek jest szybszy, dogoni i siłą doprowadzi do mety. Nie boję się go ale wtedy chyba bałam. Pamiętam cukier, banany, izotoniki, żele………….wszystko to co niezbędne do życia. Ohyda !!!!! Jadłam, piłam i nie gadałam (co uwierzcie mi w moim wykonaniu prawie NIEREALNE) pod dyktando. Wiem, że do mnie mówił, pewnie im bliżej mety tym więcej ale niewiele z tego pamiętam. Meta. I wtedy już nic nie było takie samo. Żeby się nie rozwijać – desperados smakował wyjątkowo Drugi dzień nie był już taki piękny. Ból, ból i coś co nie pozwalało wstać z łóżka – aha, ból. Nie kichałam, nie ziewałam i jak Bóg pozwolił, nie mrugałam. Bolały mnie włosy, paznokcie i tusz na rzęsach. Tak, tak, medal, euforia i takie tam zostały we Wrocławiu. Ból, ból i moje ulubione schody. Tragedia!!!! I standardowe „no way”. Ale mam taką myśl zakodowaną w głowie, że bieg zaczyna się na starcie a kończy na mecie. No więc Poznań. I znowu litania: nie gadaj pij jedz sikaj tak, uroki biegania Na starcie tradycyjne „już głupsza być nie mogłam” ale ponieważ „kata” tym razem nie było, wprowadziłam kilka ulepszeń. Gadałam śmiałam się , jadłam i piłam (żeby nie było że się w ogóle nie słucham) i tak do 30 km. Później kaplica. Nie będę przytaczać tekstów, które musiałam sobie wsadzić do głowy żeby chciało mi się dobiec. Nie opowiem iloma epitetami zwymyślałam „kata” i jak to wyobrażałam sobie że go duszę na mecie to ostatnie prawie mnie niosło na 39 km życie uratowała mi pomarańczowa koszulka kolegi Seteckiego. Dziękuję Ci angino, że go wtedy zaatakowałaś i tak sobie tuptaliśmy do mety. Historię z mety już znacie. Ostry finisz, życiówka i buciory Ale to wciąż nie 42 km. No więc powtórka. Wrocław i 33 stopnie. Z góry założyliśmy, że to bieg po medal. Nie wiem dlaczego stanęłam na starcie. Dlaczego szłam tak spokojnie. Przecież wiedziałam że tego nie zrobię. I nie zrobiłam. Dreszczyk emocji na 15 km: -Już dalej nie mogę -Nawet mnie nie denerwuj (czyt. wku……j) Jest uroczy Naprawdę się go nie boję, słucham się jak nie mam akurat nic innego do roboty po drodze się pożarliśmy, pogodziliśmy i tak kilka razy…….tak to już z nami jest. Kilka ciekawych epizodów typu: „niemka” i „studenci AWFu” i tak do mety. Było fajnie. Szłam, biegłam, płakałam i śmiałam się. Te 5 godzin (wiem, zapłaciliśmy za 6 ) było wariackie. Takie jak lubię bez spinania, rozczarowania i złudnych nadziei. Na drugi dzień jak gdyby nigdy nic zawiozłam Hanelę do szkoły na rowerze. Nic nie bolało a w środku harmonia. Powiesiłam medal i stwierdziłam „ do zobaczenia”. Dlaczego? Bo mogę Mimo, że nie cierpię tych długich dystansów to spróbuję znowu. I znowu, i znowu i będę próbować tak długo aż mój królewski dystans zacznie się na starcie a skończy na mecie Lubię czytać o Waszych biegowych sukcesach. Podglądam Was i czasami komentuje moje są inne co nie znaczy że gorsze. Moje są moje i takie właśnie są w zwariowanej głowie ułożone na wariackim papierze spisane. Trochę mi zeszło zanim postanowiłam podzielić się z Wami moimi emocjami Dzielcie się swoimi ze wszystkimi, bo nie ma nic przyjemniejszego niż pomnożone szczęście |
Tekst oryginalny znajduje się na dawnym forum (link nie zawsze działa!)